Cztery dziewczyny pędziły przed siebie. Nie zważając na uderzające je gałęzie brnęły dalej. W ich oczach malował się strach, a oddech nienaturalnie, nawet jak na bieg, przyspieszył. Każda z nich pędziła w jednym celu. Musiały sprowadzić pomoc. Musiały uratować Jamesa. Po policzkach rudowłosej płynęły słone łzy. Pozostałe nie były w stanie na to się zdobyć. Były bardzo roztrzęsione. Kiedy dotarły wreszcie pod gabinet dyrektora, wyglądały bardzo żałośnie. Miały zadrapania na ciałach oraz obite od upadków kolana. Włosy, które były w nieładzie, ozdobione były licznymi listkami.
- To kto zna hasło?- wysapała roztrzęsionym głosem Dorcas.
- Evans, Williowes, Lorens, Meadowes, co wy tu robicie?- rozległ się głos Marka Pottera.
Zaczęły się przekrzykiwać nawzajem i ich głosy splotły się w jeden wielki hałas. Jednak starszy Potter zdawał się coś z tego usłyszeć, bo przeraźliwie zbladł na twarzy i wysłał patronusa-hipogryfa do dyrektora. Kilkanaście sekund później chimera odsunęła się i wyłonił się z niej Dumbledore.
- Gdzie oni są? Prowadźcie!- powiedział szybko.
W jego oczach zwykle połyskujących wesołym blaskiem nie było ani krzyty wesołości. Nigdy nie widziano go w takiej determinacji. Energia i siła biła od niego, a mimo to widać też było pod nimi zmęczonego, zmartwionego i przygnębionego staruszka. Spojrzenie w jego oczy i muzyka feniksa napływająca z gabinetu sprawiły, że wszyscy momentalnie się uspokoili. Przez ich serca przepłynęła nadzieja. Dziewczyny ochłonęły i odzyskały trzeźwość umysłu. Nie zwlekając popędziły tam, skąd przybyły. Adrenalina buzowała w ich krwi. W Lily, Ann, Dorcas i Kate obudził się duch walki, którego jeszcze chwilę temu nie było. Każda z nich miała nadzieję, a to przecież jest najważniejsze. Kiedy dobiegali na miejsce usłyszeli krzyk mężczyzny. Krzyk przepełniony bólem, niedowierzeniem, wściekłością. Z szalejącymi sercami dotarli na miejsce. To co zobaczyli zdeptało wszystkie resztki nadziei. Zniszczyło im wiarę. Zdruzgotało życie. Dostrzegli błysk teleportującej się osoby, jednak najbardziej oczy przykuwała inna scena. Najsmutniejsza, jaką kiedykolwiek widzieli. Na ziemi u stóp Syriusza leżał James. Jego poniszczona od wielu walk twarz zastygła w bezruchu. Choć oczy miał zamknięte z jego twarzy nie zniknęła pewność siebie, determinacja. Kończyny bezwładnie były rozrzucone wokół tułowia, jakby przed chwilą zasłaniał kogoś rękoma. Sekundę później na kolana obok niego padli Remus oraz Syriusz. Remus wziął nadgarstek przyjaciela i zacisnął dwa palce na jego przegubie. Syriusz wpatrywał się w niego z napięciem i rozpaczą. Kiedy Lunatyk uniósł na niego wzrok, Łapa dostrzegł łzy płynące z jego wypełnionych bólem oczu.
- Niee!!!- ryknął jak zranione zwierzę kładąc twarz na klatce piersiowej swojego najlepszego przyjaciela i brata.
Lupin uczynił ten sam gest, a z gardeł oby chłopaków wydobywał się potężny szloch. Nie mogli uwierzyć, że tak się to skończyło. Przecież mieli jeszcze tyle rzeczy do zrobienia! Tyle dowcipów do wykonania, tyle pełni, w których mieli wspólnie włóczyć się po lesie, tyle nieobgadanych spraw. Stracili przyjaciela. Najlepszego jakiego każdy człowiek mógł sobie wymarzyć. Przyjaciela, który nie wahał się zasłonić przyjaciela przed lecącym w niego śmiertelnym zaklęciem. Przyjaciela wiernego do końca. Ich brata.
- Ty pieprzony bohaterze- wyszlochał Syriusz czując, że jego serce okropnie krwawi.
Nie mógł zrozumieć dlaczego James umarł za niego, kiedy on go ranił. Kiedy on go zawiódł. Nie wybaczy sobie do końca swojego żałosnego życia, że Rogacz poświęcił się dla niego. Nie potrafił przyjąć do swojego zbolałego serca tego, że już nigdy nie usłyszy jego głosu. Nigdy się już razem nie zaśmieją. Nie pokłócą. Nie zrobią już nic razem. Bo dusza Jamesa uleciała gdzieś daleko i patrzy teraz na nich z góry. Na ziemi zostało tylko ciało. Martwe ciało. Serce, które już nigdy nie zabije. Płuca, które już nigdy nie poruszą się w oddechu. Usta, które już niczego nie wypowiedzą. Oczy, które już niczego nie zobaczą. Uszy, które niczego nie usłyszą. Ciało, które już nigdy nie poruszy się. Krew, która zastygła, już nigdy nie poniesie adrenaliny, budząc do szybszej pracy resztę narządów. Ale przede wszystkim. Całość, która już nigdy nie będzie żyła. Wszyscy przyjaciele uklękli obok Rogacza i oddali się temu cierpieniu. Upajali się być może ostatnimi oznakami, że James żył. Na ich myśli wypłynęły wszelakie wspomnienia z nim związane, które jeszcze bardziej wbijały noże w ich serca.
- T-ty nie mogłeś umrzeć! Nie mogłeś as zostawić! Nigdy nas nie zostawiasz- krzyczał Lupin uderzając lekko otwartą dłonią przyjaciela.- Nie możesz, rozumiesz? Nie możesz!- krzyczał dalej, choć w jego gardle urosła gula i dławił się własnymi łzami.
Lily oparła czoło o czoło Pottera i wstrząsana szlochem wymamrotała:
- To przeze mnie. To wszystko się zaczęło ode mnie.
Dorcas głaskała jego dłoń. Zawsze tak robili sobie nawzajem, gdy potrzebowali pocieszenia. Teraz jednak ona szukała bliskości z nim. I szeptała:
- Ty nie mogłeś umrzeć. Obiecaliśmy sobie kiedyś, że będziemy niezniszczalni, pamiętasz?
Ann i Kate przytulały się do siebie i po prostu płakały. Mark stał i wylewał gorzkie łzy tracąc kolejnego i ostatniego członka rodziny, którego darzył miłością jak własnego syna. Albus natomiast stał obok niego i powtarzał sobie w myślach, że nie powinni żałować umarłych, tylko tych, co żyją bez miłości, jednak i to nie pomagało. Nie był w stanie pojąć tego, że zło odebrało życie człowieka, którego serce przepełnione było dobrem i którego to dobro do tej śmierci doprowadziło. Ostatkiem sił powstrzymując łzy, podniósł różdżkę i wysłał patronusa do Świętego Munga.
Bellatrix teleportowała się przed swoim panem z dzikim uśmiechem na ustach. Padła zadowolona przed swoim panem i powiedziała:
- Panie mój. James Potter nie żyje. Zabiłam go.
Na twarz Lorda Voldemorta wypłynął lubieżny uśmiech.
- Doskonale Bello. Zostaniesz nagrodzona, bo jako jedyna wśród bandy tych idiotów zrozumiałaś moje pragnienie, a Lord Voldemort potrafi być wdzięczny.
- To był zaszczyt mój panie- wyszeptała szczęśliwa i odeszła.
- Teraz już spokojnie można dążyć do nieśmiertelności- wysyczał głaszcząc węża długimi palcami po głowie.- Już niedługo Dumbledore. Najlepszy członek twojego zakonu poległ. Teraz kolej na ciebie- zaśmiał się długo, złowieszczo, ale też bez humoru.
Teraz już nikt nie jest bezpieczny...
Tymczasem James Potter czuł, że leci. Przed sobą nie widział nic tylko oślepiającą światłość. Jego świadomość i ciało opanowała nadzwyczajna lekkość. Nagle przestał lecieć, a światłość lekko się rozjaśniła tak, że mógł dostrzec gdzie jest. W tym świetle ujrzał przepiękną łąkę z mnóstwem uroczych kwiatów. W oddali słychać było wesoły świergot ptaków. Wśród nich słyszał też słodki śpiew feniksa. Jego serce zalała fala przyjemnego ciepła. Nic go nie bolało. Był lekki, wypoczęty i spokojny. Ujrzał, że na łące przebywają oprócz niego dwie postacie. Biel nagle wróciła ze zdwojoną siłą i z każdym krokiem coraz mniej widział. Jednak z przymrużonych powiek dostrzegł jeszcze kim są ów osoby.
- Mama? Tata?- zapytał drżącym, ale niebiańsko pięknym głosem...
********************************************************************************
Hej :)
Rozdział znów z poślizgiem, ale znów nie miałam na niego czasu, choć wena była. Jest krótki, dlatego, że nie chciałam popsuć tej aury jakimiś głupotami. Mam nadzieję, że się podobało. Rozdział pozwolę sobie zadedykować Potterównie, Huncwotce, od których zawsze mogę liczyć kilka słów. Dziękuję! Liczę, że nie zawiodę się na was i będą komentarze, bo chyba wprowadzę wymagania co do ilości...
Pozdrawiam, Rogaczka